czwartek, 25 sierpnia 2011

Rozdział III

W końcu powieki zaczęły jej się kleić. Usnęła. Obudziła się następnego ranka, a właściwie już południa. Przeczesała swoje długie, złociste włosy, umyła zęby, założyła czarny t-shirt i niebieskie hawajki, a do tego dołożyła zwykłe czarne rzymianki po czym wybiegła z domu. Nie chciała rozmawiać z mamą, nie była jeszcze na tyle silna, by się do niej odezwać, więc odbyło się to bardzo cicho.
Chciała zajść do sklepu na przeciwko jej domu, żeby kupić dobry popcorn i wybrać się do kina na jakąś odstresowującą komedię. Spieszyła się, nie wiem czemu, tak nią pokierowało, by zaczęła biec. No więc przebiegła przez środek szosy i stało się...
Pisk opon. Ślady krwi na masce niebieskiego kabrioletu. Na nim leży złotowłosa dziewczyna. Oczy ma zamknięte, nawet mocno zamknięte, tak jakby sklejone z powiekami. Ręce złożone na klatce piersiowej, tak jakby były ułożone specjalnie. Nogi spadają z maski, jej ciało też powoli osuwa się na jezdnię. Kolejna kropla krwi leci na jezdnię. Krzyk matki i przerażenie pijanego ojca. To wszystko stało się tak szybko. Płacz, strach i łzy. I nagle wszystko się zatrzymuje. Świat staje w miejscu, wszystko staje w miejscu, czas, szczególnie czas. Pojawia się mężczyzna. Mężczyzna ze snów Carmen. Tak, to na pewno on.
- Carmen, wiem, że mnie słyszysz. Możesz się odezwać, nikt nas nie słyszy.
Z przekrwawionych ust dziewczyny wydobywa się cichy jęk. Nagle wszystko znika. Znika niebieski kabriolet, znikają przerażeni przechodnie, znika zapłakana matka i ten ojciec. Znikają kałuże krwi z jezdni. Wszystko się rozmazuje. Wszystko.
- O co chodzi? Czy ja... ja już nie żyję, prawda? - wyszeptała Carmen.
- Nie pleć głupot. Ty musisz żyć. Bez Ciebie świat nie miałby najmniejszego sensu. I dlatego jestem Twoim aniołem stróżem. Nazywam się William. Chcę odmienić Twoje życie. Tyle powinno Ci wystarczyć. Niedługo dowiesz się więcej, maleńka. Żegnaj.
Nagle znowu ta sama uśmiechnięta buźka Carmen, przed wypadkiem. Znowu stoi przed tym przejściem. Nadjeżdża niebieski kabriolet, tym razem nie zatrzymując się z powodu dziewczyny.
I znowu to samo. Znowu ją uratował.
- William, tak? A więc dziękuję Ci, chociaż nic z tego nie rozumiem, ale dziękuję. - gadała sama do swojego odbicia w lustrze, już po powrocie z kina.
- Nie ma za co Carmen, na prawdę nie ma za co... - to tylko cichy szept, który wydobywał się ze strychu.
Pobiegła tam najszybciej jak mogła. Zobaczyła go.
- William! O co w tym wszystkim chodzi!
- Będziemy musieli przewinąć to wszystko. Przewinąć te kilka miesięcy Twojego życia. Nie żałuj ich. Nie były dobre. A teraz miłego życia w Nowym Jorku!
Otworzyła oczy z prędkością światła. Ale... to nie ten sam pokój. To nie to samo miejsce. Wyskoczyła z wielkiego, beżowego łoża. Zobaczyła balkon. Wyjrzała i zobaczyła coś, czego nigdy nie zapomni. Ten widok. Te bloki, te samochody, te wieżowce... Ah.
- I jak po pierwszej nocy w Nowym Jorku kochanie? - do pokoju weszła uśmiechnięta mama Carmen.
- Że jak? Eee... no dobrze, świetnie!
- No to się bardzo cieszę. Idę na dół zrobić sobie herbatkę, a ty tym czasem wyjdź może trochę na miasto, zapoznaj kogoś, baw się, to Nowy Jork!
- Nie, dzięki mamo. Może potem. Na razie chcę zostać chwilkę sama. Daj mi odetchnąć. - wyszeptała Carmen, i gdy mama całkowicie wycofała się z pokoju, wyszła na balkon, stanęła po jego lewej stronie i wyszeptała tylko:
- Co będzie, to będzie. Pokieruj mną William. Wierzę w Ciebie.

1 komentarz: